Stary rybak i jezioro Wulpińskie

2009-08-01 00:00:00

Do największych twardzieli na ziemi należą rybacy. Ale choć mocni na zewnątrz, mają dusze romantyków. Jednym z nich jest Juliusz Graszk z Dorotowa, najstarszy czynny rybak na Warmii.

Upalny poranek na przystani rybackiej w Dorotowie. Nad naszymi głowami krążą wrzaskliwe mewy. Siadamy na łódce z brygadzistą rybackim Juliuszem Graszkiem. Dłoń ma twardą, sękatą. Ściska mnie nią jak obcęgami.
>>> Śniardwy: wyspa za 99 milionów

Juliusz Graszk wodę, z którą jest związany od dziecka, traktuje z ogromnym szacunkiem. Pochodzi spod Brodnicy, gdzie na tamtejszych jeziorach jego ojciec był rybakiem. Potem łowił na Mazurach, wreszcie zjechał na Warmię. Osiadł w Dorotowie. — Do rybaczenia ciągnęło mnie od dzieciaka! —uśmiecha się Juliusz Graszk. — W czasie wolnym od nauki wypływałem z ojcem na jezioro. Pamiętam, że w zbyt dużych kaloszach palce mi aż wykręcało, kiedy próbowałem wyciągnąć sieć.

— I co, ciężki jest rybacki chleb, synku? — zapytywał mnie tata. — A może wybierzesz w życiu coś lżejszego?
- Nie, będę rybakiem!

Kurs na czeladnika zrobił w Mrągowie, papiery mistrzowskie w Sieradzu. Dzisiaj nie słychać, by młodzi ciągnęli do rybactwa. — No bo praca uciążliwa, i większość dnia zajęta! — tłumaczy.
>>> Zobacz: jezioro Krzywe
Pod wieczór wypływają na łowisko, by postawić sieć. A nazajutrz już przed trzecią rano są na nogach, bo za chwilę trzeba ją zdjąć. Wybieranie sieci trwa kolejne parę godzin. Potem rybę ładuje się na samochód, by ją rozwieźć do sklepów. A i wtedy nie oznacza to końca zajęć. Na przystani zawsze jest coś do roboty przy łodzi, i przy sieci.

Przed wojną największą przeszkodą był dla tutejszych rybaków prom. Kursował z Dorotowa na największą na jeziorze wyspę Hertę, gdzie znajdowała się restauracja, w której podawano ryby z Jeziora Wulpińskiego. Restaurator, olsztyniak, był zarazem kolekcjonerem militariów, utworzył więc na wyspie muzeum. Można było tam obejrzeć eksponaty z I wojny światowej i z bitew średniowiecznych. Żywność i gości transportowano do restauracji promem.
>>> Zobacz: jezioro Długie
Pewnego letniego dnia 1926 roku wracał z wyspy z większą grupą pasażerów. Był przeciążony. Nagle rozpętała się burza. Ludzie wpadli w panikę, zaczęli się przepychać. Zbyt wiele osób zgromadziło się po jednej stronie, prom gwałtownie się przechylił i zaczął nabierać wody. Doszło do katastrofy. Utonęło wtedy kilkunastu pasażerów, w tym dzieci. — Gdzie leżał? Tam, niedaleko brzegu — pokazuje rybak.

Prom wydobyto z jeziora jeszcze przed wojną. Ale pan Juliusz wspomina, że w sieciach, które ciągnął, trafiało się wiele osobliwych rzeczy. Jak fragmenty zbroi rycerskich czy miecze, prawdopodobnie z muzeum na Hercie. — Pewnie chcieli je wywieźć przed nadciągającymi Rosjanami i nie zdążyli — sądzi. — Więc zatopili je w jeziorze, licząc, że tu wrócą. Jeśli leżałyby głębiej, nikt by ich już nie znalazł. Największa toń na Jeziorze Wulpińskim liczy 56 metrów. Tak głęboko rybacy nie łowią.

Rybak z wiatrem żyje za pan brat. Nawałnice zdarzają się na Jeziorze Wulpińskim często. Wiatr kręci się wtedy między wyspami jak wściekły pies. Pan Juliusz sam przeżył taką burzę, która złapała rybaków dwa lata temu na środku wody. Pioruny jeden za drugim waliły w jezioro. Natychmiast skierowali łodzie do najbliższej wyspy. Ale i tam nie zaznali spokoju. — Pięćdziesiąt metrów od nas, jak nie walnie! Piorun przeciął olchę z brzozą na pół! Ziemia zadrżała ! Przez pół godziny nawzajem się nie słyszeliśmy! —opowiada obrazowo rybak. Innym razem piorun trafił w metalową linę. Zrobiła się niebieska.

Przed wojną na Jeziorze Wulpińskim gospodarowała spółka wodna. Po wojnie przez jakiś czas byli tu dzierżawcy. Ale państwo ludowe szybko przejęło sprawy w swoje ręce. Powstały pegeery rybackie. Pegeerowskich czasów doczekali nieliczni Warmiacy. — Łowiłem z nimi! — wspomina Juliusz Graszk. — Dobrzy koledzy, rzetelni pracownicy. Wiele mnie nauczyli. August Urra, Alfons Szczepański, Hubert Silic, Joachim Leszczyński. Już nie żyją.

W sezonie ogórkowym do Dorotowa zaglądali często fotoreporterzy. Pewnego dnia przyjechał tu Stanisław Moroz z CAF-u. Połów był kiepski, a trzeba było czymś niezwykłym czytelników zainteresować. Fotoreporterowi wpadł w oko rak, który trafił do sieci. — August! — powiedział pan Juliusz do Urry. — Trzymaj raka blisko obiektywu! I nazajutrz czytelnicy "Kuriera Polskiego" z zaciekawieniem oglądali na okładce raka giganta.

Raki szlachetne i błotne, te największe, już do rybackich sieci nie trafiają. Zgubiły je różne choroby, tutejsze jeziora też już nie są tak czyste jak kiedyś. Ale winę za brak dużych skorupiaków ponosi również ich mniejszy krewniak, pręgowaty rak amerykański, który zjada ikrę swoich pobratymców. A także ikrę ryb. Wrogiem rybaków jest też kormoran. Ten z kolei tłucze na potęgę narybek.

— Kiedy tu zaczynałem pracować, na wyspach Jeziora Wulpińskiego było z pół setki kormoranów! — wspomina Juliusz Graszk. — Teraz jest ich około tysiąca. Polują stadnie, dzieląc się na dwie grupy. Jedna wypłasza ryby na płytszą wodę, inna je stamtąd wybiera. A potem zamieniają się rolami.
>>> Zobacz: Pelnik: jezioro Isąg
Pytam pana Juliusza o rekordowe okazy, które wpadały mu w sieci. Opowiada o 7-8 kilogramowej troci na jeziorze Słupia, o sumach po 60-70 kg w Wadągu. — Ale i na Wulpińskim łowiliśmy węgorze, każdy po ponad cztery kilogramy, a pewnego dnia trafił nam się szczupak o wadze 22 kg! — wspomina. — Miał już starte zęby i chyba nie polował, tylko żywił się padłymi rybkami.

Pan Juliusz Jest przekonany, że wielkie ryby w Jeziorze Wulpińskim jeszcze żyją. Kryją się w jego toniach, przez lata stały się ostrożne, nieufne. Wierzy, że z tych, którymi zarybia jezioro obecny dzierżawca, między innymi sumami (ostatnio wyłowiono sztukę o wadze 7 kg), też mogą wyrosnąć kiedyś duże sztuki. Ale złowią je inni. — Bo ja od grudnia tego roku będę na emeryturze — wzdycha. — Przy czym, jeśli mi zdrowie pozwoli, to będę pracować.

Milknie i spogląda na wyspę Hertę. Najładniej wygląda ona o poranku, kiedy ptaki śpiewają i mgła wokół łódek podnosi się jak kurtyna.

Władysław Katarzyński
w.katarzynski@gazetaolsztynska.pl

Herta (po niemiecku Hertha) nie miała kiedyś nazwy. W Dorotowie mieszkała Hertha, urodziwa córka bogatego gospodarza. Rodzicom było nie w smak, że podkochiwała się w Johannie, synu biednego rybaka. Pewnego dnia ojciec zabrał ją łodzią na wyspę i rzekł: Wrócę po ciebie, aż zmądrzejesz! Przyjechał trzy dni później, ale córka przepadła jak kamień w wodzie. Zrozpaczony nazwał wyspę Herthą. Podobno odtąd, kiedy miała zerwać się nawałnica, zjawa dziewczyny ostrzegała przed nią rybaków. Nie posłuchał jej tylko promowy.
Pokaż Dorotowo na większej mapie
Uwaga! To jest archiwalny artykuł. Może zawierać niaktualne informacje.